1 funt szterling = PLN
Pogoda w Bedford
Bedford
+13°C
Dzisiaj jest: 27.4.2024
MIEJSCE REKLAMA 
 
 
 
  SHA baner
 

MUZYKA JEST WIELKA - ROZMOWA Z BARTOSZEM DRZEWIECKIM

Spis treści

Po pierwszych dwóch minutach prywatnej rozmowy z Bartkiem wiedziałam, że muszę przeprowadzić z nim wywiad. Głównie po to, abyście – tak jak ja – poczuli, jak pięknie i wciągająco opowiada o muzyce. Muzyka wręcz od niego bije. Nuci sobie pod nosem. Gdy spotyka kolegę „od gitary”, natychmiast dają popis swoich umiejętności „na sucho”; wydając z siebie dźwięki basowe oraz grając na niewidzialnych instrumentach. Człowiek o niespożytej energii, muzyk-amator (jak siebie określa), nietypowy i niesztampowy dyrygent, łamie stereotypy i opowiada o swoim życiorysie oraz podróżach muzycznych. Przed Wami Bartosz Drzewiecki, dyrygent chóru Cantus Polonicum z Peterborough.

Bartoszu, powiedz nam na wstępie skąd pochodzisz, z jakiego miejsca w Polsce przyjechałeś do UK?

Pochodzę, podobnie jak prawie cała moja rodzina, aż do pokolenia pra-pradziadków, z Poznania. Część rodziny jest z Kujaw. W stolicy Wielkopolski dorastałem, tam kończyłem szkołę średnią i również tam, na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, ukończyłem wydział psychologii. Oprócz tego, chodziłem do szkoły muzycznej drugiego stopnia: wydział instrumentów perkusyjnych. Zawsze też towarzyszył mi fortepian, był moją pasją. Szkoły muzycznej nie ukończyłem. Później studiowałem na wydziale w Lesznie, który był odpowiednikiem poznańskiej Akademii Muzycznej. Wykładali tam ci sami profesorowie i nauczyciele akademiccy. W Lesznie uczyłem się przez dwa lata, ale potem przerwałem studia z wielu powodów – między innymi po to, aby zająć się muzyką w sposób praktyczny i śpiewać na festiwalach.

Czy teraz, traktując sprawę z perspektywy czasu, uznałbyś, że taka droga była dla ciebie lepsza?

Trudno powiedzieć. Na pewno tak, jeśli patrzy się z punktu widzenia podejścia praktycznego do muzyki; widziałem, jak robi się muzykę i sam ją robiłem. Uczyłem się, jak podejść do muzyki.

Jak urodziła się w tobie miłość do muzyki? Czy muzyka była obecna w twoim domu rodzinnym?

Muzyka była w naszym domu od zawsze. Mój dziadek był muzykiem, oprócz tego, że pracował jako naczelnik zakładu ubezpieczeń w czasach wiadomych. Przez trzy lata studiował fortepian, jego studia niestety zostały przerwane przez wybuch wojny. Później uczył śpiewu, był akompaniatorem i pianistą zarazem. Człowiek klasycznie wykształcony, prawdziwy dżentelmen. Moi pradziadkowie również byli muzykami. Moja jedna prababka wraz ze swoim mężem śpiewała w operze a w dalszym momencie swojego życia, ze względu na ciężkie czasy, grywała na fortepianie np. w kinach do filmów, w ten sposób sobie dorabiając. Moi rodzice natomiast trochę mniej zajmowali się muzyką, choć moja mama lubiła śpiewać.

Jakie były, w praktyce, początki twojej drogi muzycznej?

Po śmierci mojego dziadka, która stała się, gdy byłem w siódmej klasie, czułem, że czegoś mi brakuje. Przez dłuższy czas nie potrafiłem tego zdefiniować. To było coś, co zawsze było w moim życiu i nagle odeszło. Dziadek słuchał dużo muzyki, opowiadał mi o niej, miał dość duży zbiór płyt analogowych i wykonań. Praktycznie codziennie miałem styczność z muzyką. Odkąd ukończyłem sześć lat, często chodziliśmy wspólnie na różne koncerty, do filharmonii, do opery. O muzyce rozmawialiśmy wszędzie i przy każdej okazji, w domu, na wakacjach, w pięknej scenerii leśnej. To był stały element mojego życia, który nagle przestał istnieć. Muzyka odezwała się we mnie ponownie po kilku latach. Stwierdziłem wtedy, że bardzo chcę coś w kierunku muzycznym robić. Środowisko szkoły muzycznej wydawało mi się atrakcyjne i dlatego postanowiłem tam zdawać. Przy tym, starałem się znajdować w tych wszystkich miejscach, gdzie była muzyka...

Konkretna muzyka?

... różna muzyka. Dużo grałem. I tutaj fortepian oraz instrumenty klawiszowe były na pierwszym miejscu. Jeszcze w liceum grałem w różnych zespołach. Na początku fascynowałem się bluesem i to zauroczenie miało ogromny wpływ na mój rozwój muzyczny. Tak naprawdę, pierwszą skalą, którą opanowałem na fortepianie, była skala bluesowa właśnie. Potem popłynąłem w stronę jazz’u, gdzieś tam nawet pojawiły się elementy funky. Był okres fascynacji Deep Purple i ich wczesnymi płytami z lat 70. Na początku studiów natomiast związałem się z ekipą grającą cięższą muzykę i cięższe brzmienie. Na rodzimej scenie byliśmy rozpoznawalni.

Jak nazywała się formacja?

R99 – to odwrócenie nazwy słynnej drogi w USA, route 66. Bardzo miło ten czas wspominam, zwłaszcza, że graliśmy sporo koncertów. Jednocześnie studiowałem psychologię...

Trochę niemuzycznie...

... trochę tak, ale to się łączy. Poznałem profesorów, którzy zajmowali się muzyką. Pamiętam, że jeden z nich grywał na fortepianie i słuchał jazzu. Dużo rozmawialiśmy o muzyce. Zresztą, moja praca magisterska też zawierała w sobie elementy muzyczne, ale to już opowieść na inny raz. A później przyszedł czas na Leszno. I na studia na wydziale edukacji muzycznej z elementami dyrygentury chóralnej. Zajęcia prowadził między innymi Leszek Bajon, który stał się dla mnie ważną postacią muzyczną. Świetny dyrygent i znakomity muzyk chóralny.

Nie rozumiem do końca przejścia od bardzo ciężkich brzmień muzycznych w okresie studiów do dyrygentury. Jak to się urodziło w twojej głowie?

Jako osoba zajmująca się muzyką, miałem w głowie różne nurty muzyczne. Wychowałem się pod wpływem muzyki klasycznej – była ona dla mnie bardzo ważna. Ale chciałem również eksperymentować, doświadczać innych brzmień, stąd elementy bluesa, jazzu i mocniejsza muzyka. One mnie nadal pociągają. To nie jest tak, że mogę się tutaj zajmować tylko muzyką chóralną i niczym poza nią. Muzyka jest muzyką. Muzyka jest wielka i jakiekolwiek ograniczenia względem stylów są niepotrzebne. To wspomniane przez ciebie przejście przyszło zatem naturalnie, bez żadnego kolidowania. Jeśli muzyka jest dla kogoś ważna, to ma ona wiele twarzy, które się ujawniają. Tak to widzę, również na swoim przykładzie: mogę skończyć próbę z chórem, wsiąść do samochodu i włączyć sobie Hendrixa. To jest muzyka, inaczej zrobiona, inaczej wyrażona, ale wciąż muzyka. Nie zawsze postrzegałem muzykę jako jedność – etap dochodzenia do tego wniosku był dla mnie kluczowy.

Czy w czasie studiów skupiłeś się tylko na teoretycznym przyswajaniu wiedzy?

Wbrew pozorom moje studia to nie była tylko czysta teoria – w moim przypadku było to również zdobywanie doświadczenia dzięki wyjazdom na festiwale muzyczne. Po sześciu miesiącach od podjęcia nauki, zacząłem śpiewać w chórze kameralnym Akademii Muzycznej w Poznaniu, prowadzonym przez Leszka Bajona, o nazwie „Motet et Madrigal”. Śpiewaliśmy dużo koncertów. W skład chóru weszli profesjonalni muzycy, studenci, wykładowcy Akademii Muzycznej. To była niesamowita szkoła podejścia do muzyki i – dzięki postaci profesora Leszka Bajona – także do samej dyrygentury i sposobu muzykowania. Dyrygent od zawsze był przeciwnikiem szkolnego ustawiania rzeczy pod pewne wzory. Ciągle powtarzał, że jeśli jesteś w stanie pokazać rzeczy tak, aby inni mogli je odebrać i zamienić je w głos – to po prostu to zrób i nie przejmuj się konwenansami. Bardzo mi się to spodobało. Zacząłem patrzeć na całą dyrygenturę właśnie w taki sposób, nie myśląc jeszcze wtedy, że sam będę dyrygentem. Prawdziwą szkołą wykonywania muzyki były festiwale. Brali w nich udział poważni wykonawcy, to były już poważne projekty. W międzyczasie współpracowałem również z innymi chórami, jak np. chór „Fermata” pod batutą mojego serdecznego kolegi Mateusza Sibilskiego. I z tymi wszystkimi chórami jeździliśmy po Europie. Z tego okresu pamiętam zwłaszcza dwa festiwale. Festiwal Canto Bayreuth w Niemczech, swoją drogą to bardzo umuzykalnione i rozśpiewane miasto – mekka muzyków. Drugi natomiast to Tiroler Festspiele – festiwal w Erl, w Austrii. Mieliśmy okazję śpiewać „Zmierzch Bogów” z cyklu Pierścień Nibelunga, dzieła życia Wagnera. To utwór składający się z czterech oper, w których potrzebny jest śpiew męskich chórów i ogromny skład muzyczny. Wyobraź sobie 140 osób w orkiestrze i około 80 głosów chóralnych nie licząc solistów… Uczestnictwo w tych projektach wyrobiło mój smak muzyczny. Nie podejrzewałem wówczas, że spodoba mi się wykonawczo także muzyka operowa, ale – tu znów wracamy do poprzedniego tematu – muzyka to muzyka. Muzykę tworzą ludzie. Jak się ich pozna, to się okazuje, że wszyscy ludzie są tacy sami, pragną tego samego, mają takie same uczucia i jakoś je wyrażają – tylko forma wyrażania emocji się różni..


Jak jeszcze wspominasz ten studencki okres?

Bardzo sentymentalnie. Przede wszystkim kojarzy mi się on z mieszanką osób. Ta leszczyńska grupa to była zbieranina ludzi, którzy mieli aspiracje muzyczne, którzy chcieli się czegoś nauczyć, czegoś doświadczyć. Spotykaliśmy się często, razem muzykowaliśmy, graliśmy, organizowaliśmy imprezy w amfiteatrze w Lesznie. Atmosfera była nieziemska. Kadra naukowa była dość wyluzowana. Zdarzały się pewne incydenty i ja byłem między innymi ich bohaterem, kiedy dla przykładu śpiewało się dla konkurencyjnego profesora. Wiadomo, że lepiej było mieć uczniów ustawionych w rzędzie do śpiewania u siebie na zajęciach niż jeżdżących po festiwalach. Ale to już wewnętrzna sprawa między kadrą akademicką, która niestety osobiście dotknęła i mnie. To też jeden z powodów, przez które nie dokończyłem studiów i skupiłem się na praktyce. Żałuję, że nie mam dyplomu, ale co się odwlecze... Zobaczyłem za to, co jest ważne. Zauważyłem dyrygenta oraz grupę ludzi, którzy potrafią robić muzykę w sposób, który też mi odpowiada. W momencie, kiedy postanowiłem wyjechać do Anglii, byłem człowiekiem czynnym muzycznie. A decyzję o zmianie życia i miejsca zamieszkania podjąłem spontanicznie.

W jakich okolicznościach podjąłeś decyzję o wyemigrowaniu do Anglii?

To był krok, który pociągnął za sobą rzucenie wszystkiego na jedną kartę. Postanowiłem zacząć żyć w zupełnie nowym miejscu. Oczywiście, miałem obawy, ale byłem otwarty na to, co przyniesie los. Moje pierwsze kroki tutaj nie były zogniskowane na muzykę, ze względu na kwestie bytowe. Miałem stałą pracę, ale za to żadnych znajomości muzycznych. Pierwsze trzy lata mojego pobytu w UK spędziłem na studiowaniu różnych partytur, na słuchaniu muzyki, poznawaniu jej z wielu stron. Muzyka jest czymś bardzo aktywnym – trzeba mieć z nią do czynienia cały czas, żeby ją uprawiać, żeby mieć siłę, podejście i potencjał. Żeby wiedzieć, co się robi i jak się o muzyce myśli – jest to szalenie ważne. To tak, jak w przypadku lekarza, który non-stop doszkala się w dziedzinie nowych technik.

Czy przez ten początkowy okres pobytu tutaj skupiłeś się tylko na poznawaniu muzyki, czy miałeś z nią może bardziej praktyczny kontakt?

Przez cały czas podtrzymywałem znajomości z moimi przyjaciółmi w Polsce i z chórami. Udało mi się nawet raz wyjechać na koncert chóru, do Austrii, bodajże w 2005 roku. A potem nastała cisza. Szukałem kontaktu z ludźmi związanymi z muzyką tutaj na miejscu. I wiesz, jak to jest – czasem wystarczy poznać jedną osobę...

I właśnie taką poznałeś?

Zgadza się. Trzy lata później, siedząc sobie przy komputerze, natrafiłem na stronę internetową zespołu Burghley Voices, pod dyrekcją Fergusa Blacka. To lokalny muzyk mieszkający w Peterborough; organista, pianista i dyrygent. Na stronie widniało ogłoszenie, ze potrzebują głosów męskich. Zgłosiłem się więc, przyjechałem, zaśpiewałem. Zupełnie gładko i spontanicznie.

Co stało się potem?

Potem rozpoczęły się kolejne projekty muzyczne. Jeden za drugim. A ja cieszyłem się, że mogłem poznać lokalną angielską muzykę. Pamiętam, że pierwszy koncert zaśpiewaliśmy w Burghley House w Stamford, w głównej sali tego zacnego domu. I śpiewaliśmy muzykę elżbietańską. Potem moim śpiewem wspomagałem inne lokalne chóry. Sprawę ułatwiał fakt, że tutaj w Anglii chóry śpiewają w swoich kościołach regularnie. To jedna z tradycji, która powinna być wspierana. Moja współpraca z chórami trwała przez następne dwa lata. Po tym czasie zadzwoniła do mnie Iwona Sokół, z prośbą o wspomożenie grupy Polaków, która zebrała się w Peterborough i która chciała coś zaśpiewać. Okazało się, że grupę tworzą byli chórzyści plus kilka osób zainteresowanych śpiewem chóralnym. Próbowali już coś śpiewać razem, ale wychodziło to z różnym rezultatem.

I wtedy postanowiłeś przyjrzeć się tej grupie bliżej...

Przyjechałem na jedną z prób, podczas której poinformowano mnie o międzynarodowej mszy, w której chcieli wziąć udział i poproszono o pomoc w przygotowaniu utworu. Pamiętam te początki...

Dobre, złe?

Dziwne. Pamiętam, że powiedziałem, że przyjadę i zobaczę. To była wielka niepewna dla wszystkich. Najpierw zaśpiewali to, co mieli do zaoferowania – czyli znaczący utwór „Gaude Mater”. Posłuchałem, usiadłem na sofie, pomyślałem i powiedziałem: „Słuchajcie, zróbmy to tak i tak”. Było wiele niedopowiedzeń głosowych, z tego, co pamiętam. Zaśpiewali drugi raz. I wtedy poczuć się dało nowego ducha, który został tchnięty w grupę i także we mnie. To był moment symboliczny. Gdzieś coś poszło. Niesamowite odczucie. Potem zaśpiewaliśmy w katedrze na wspomnianej wcześniej mszy.

I jak poszło?

Zebraliśmy dobre oceny. Cantus Polonicum. My – zespół, który powstał z popiołów. Zespół amatorów. Zespół, który założyła Iwona Sokół i Zbyszek Brzuszek. To była ich idea, z którą wszyscy postanowiliśmy coś zrobić. Skoro tak dobrze wypadliśmy podczas występu – to może zaczniemy to budować dalej. Wtedy postanowiliśmy niezobowiązująco spróbować swoich sił w konkursie, który zresztą wygraliśmy. I od tej pory nasza współpraca się toczy. A czerpie z tego lokalna społeczność. Przyznam się, że nie słyszałem jak dotąd o żadnej polskiej formacji chóralnej w UK, która śpiewałaby regularnie.

W jaką stronę chciałbyś poprowadzić chór w przyszłości?

Kilka planów w głowie – są one kwestią organizacji. Muzyka jest uniwersalna, dlatego też widziałbym współpracę między rodowitymi mieszkańcami tych terenów a ludnością napływową. Zwłaszcza, że są do niej chętne osoby z obu stron. Chciałbym, aby mówiono: „Tak, słyszałem tych Polaków, fajnie śpiewali, mieli coś do powiedzenia”. Chciałbym także zacząć propagować muzykę dawną.

Kolejna fascynacja?

Moja długotrwała fascynacja. Przez muzykę dawną rozumiemy taką, która wywodzi się ze średniowiecza i trwa aż do baroku włącznie. W tej muzyce odnajduję wiele inspiracji. Zresztą, nie tylko ja – istnieje dużo zespołów, które taką muzykę właśnie grają i które robią bardzo udane rekonstrukcje muzyczne. W tej chwili jest to ogromny ruch i wielka społeczność. Najbardziej pociąga mnie wykonywanie tejże muzyki w tej specyficznej dla niej manierze, która mogłaby się wydawać w dzisiejszych czasach niestosowna. Cieszę się, że jest grana. Cieszę się, że zaszły zmiany i po raz kolejny okazuje się, że muzyka jest cudowna. Nie można w niej cwaniaczyć w żaden sposób. Nie można sobie pozwolić przy niej na brak myślenia. Trzeba być szczerym i trzeba myśleć. To są cnoty poznawcze, które pozwalają na uprawianie muzyki w sposób szacowny.

Dziękuję za rozmowę i życzę pomyślnej realizacji wszystkich planów!

Dziękuję.

Bynajmniej, nie żegnam się jeszcze z Bartoszem. Nasza rozmowa trwa nadal ponad godzinę i jest tak na dobrą sprawę kontynuowana aż do dziś – uznaję ja za prawdziwą ucztę dla duszy. Szczerze trzymam kciuki za tego szalonego człowieka, którego motorem napędowym jest wielka pasja. Pasja nie tyle do muzyki – co przede wszystkim do człowieka.

PMagazyn (13/2011)

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież

PROMOWANE OGŁOSZENIA:
ABC